W pierwszym tygodniu po moim
pojawieniu się na oddziale chirurgii pokarmowej okazało się, że Francuzi są
nieco zakręceni. Ponieważ był to ostatni tydzień pobytu na tym oddziale dwójki
internów płci męskiej (czyli lekarzy w trakcie specjalizacji, którzy rotują
między oddziałami i szpitalami mniej więcej co pół roku) psotne, młode
pielęgniarki postanowiły ich stosownie pożegnać. W związku z tym przez cały dzień kontakty, klamki do pokojów pacjentów i wszystkie inne
obiekty, których możnaby potencjalnie dotknąć, nasmarowane były różnego rodzaju
pastami, kremami z wazeliną i maściami. O tak dla zabawy, jak w zieloną noc.
Później chłopcy się włączyli i już wszyscy (poza nami – studentami, którzy po
prostu staraliśmy się w odpowiednim momencie uchylać) biegali po oddziale
prowadząc regularną wojnę przy pomocy wypełnionych solą fizjologiczną
strzykawek do lewatywy i prowadząc jednocześnie wizytę. Co najlepsze, wszystko spotkało się z pełną akceptacją ze strony pacjentów.
Saint Emilion |
Jak więc widać, atmosfera nawet
na dość poważnej chirurgii przewodu pokarmowego (ale zawsze chirurgii) jest
całkiem, hm, luźna. Niemniej jednak, kiedy na oddziale zjawia się profesor
żarty idą na bok.
Dzisiaj natomiast, koło 9 rano kiedy na dworze było po prostu chłodno, a podwórko szpitala wciąż było zacienione, wybraliśmy się - externi, interni i chef de service - na kawę. I kiedy mieliśmy je już w ręce ktoś zaproponował wypicie ich na dworze. Byliśmy w samych fartuchach z krótkim rękawkiem, ale nikomu, nawet Arthurowi z Tahiti czy Kevinowi z Reunionu, nie było zimno. Poza mną, która trzęsłam się jak osika. Powoli dochodzę do wniosku, że to ludzie z "południa", nawet takiego jak Hiszpania, są bardziej przyzwyczajeni do zimna niż my, rozpieszczeni ciepłymi ubraniami i cudownie grzejącymi kaloryferami, których oni nie posiadają.
Post ten powstał jednak przede
wszystkim dla nas – tu będących – ku pamięci, aby w przyszłości nie umnęły
nasze perypetie w drodze do pobliskiego Saint Emilion, w którym akurat w
pierwszy majowy weekend były drzwi otwarte winnic, a w którym podczas Erasmusa
jeszcze nikt nie był. Jechała nas 5, więc niestety musieliśmy przeprowadzić
selekcję kto pojedzie autobusem i stopem (bo bezpośrednie kursują do Saint
Emilion z Bordeaux tylko latem), a kto bezpośrednim covoiturage’m z dziewczyną
z którą udało mi się umówić poprzedniego dnia. Z uwagi na przypadłości takie
jak niepokonana (później wbrew wszystkiemu jednak pokonana) niechęć do jazdy
autostopem, samochodem miała jechać Aga, Estera i Esteve, a stopem ja z
Matt’euszem.
jedna z winnic w pobliżu miasteczka |
Z Matt’em wyruszaliśmy wcześniej
i potrzebowaliśmy nieco ponad godziny, żeby dotrzeć w miejsce odjazdu autobusów
w La Buttiniere. Niestety mieliśmy lekki poślizg, ale ponieważ do autobusu
(którym jadąc mieliśmy sporą szansę na spóźnienie) było wciąż 9 minut,
postanowiliśmy sprawdzić czy tramwajem nie będzie szybciej. Po dotarciu na
przystanek, okazało się że tramwaj przyjedzie jeszcze później, zaczęliśmy się
więc cofać do najbliższego przystanku autobusu. I wtedy pojawił się w zasięgu
wzroku. Zaczęliśmy biec, ale ponieważ – jak wiadomo – jestem wyśmienitym
biegaczem, zostałam mocno w tyle, krzycząc do Matt’a żeby poprosił kierowcę o
zaczekanie aż dobiegnę. Widziałam jak Matt’eusz wsiada, a autobus jak gdyby
nikt, wypluwając płuca, za nim nie
słowo o butelkach (francuska wikipedia) |
Kiedy po tej porannej rozgrzewce
wsiedliśmy do autobusu, napisała do mnie właścicielka samochodu, informując pół godziny przed wyjazdem, że
skoro nie potwierdziliśmy przejazdu (a dokładnie się z nią umawiałam), zgodziła
się poprzedniego wieczoru wziąć jeszcze dwie osoby i w związku z tym zostały jej
dwa miejsca. A oczywiście cała trójka była już na miejscu, czekając na nią.
Postanowili się z nią spotkać i zobaczyć co się wydarzy. Skończyło się na tym,
że czekali jeszcze 10 minut na dziewczynę, która się spóźniała, ale ostatecznie
– niestety – przyjechała. Z ekipy odpadała nam więc chora Estera.
Tymczasem my już dojechaliśmy do
Libourne i idąc przez miasteczko udawaliśmy, że łapiemy stopa. Ostatecznie udało
się chyba po ładnych 40 minutach marszu i do Saint Emilion wjechaliśmy z panią,
która już biorąc nas była spóźniona na chrzest siostrzeńca swojego brata :p.
Kiedy udało nam się znaleźć z
Agą i Esteve, zrobiliśmy rundkę po zapchanym turystami miasteczku i udaliśmy
się na degustację win, która była naszym celem. Pierwsza „cave”, jeszcze w
mieście, miała (zaskoczenie!) śliczne piwnice z poukładanymi w eleganckie ściany
butelkami z różnych roczników i dysponowała wyborem win z różnych winnic z
okolic Saint Emilion. Degustacja w niej zdecydowanie odstraszyła Polaków,
którzy przyszli w trakcie naszej prezentacji, bo należało albo kupić butelkę
wina albo zapłacić 4 euro od osoby. Niestety nie wymienię nazw win, które były
degustowane, bo oficjalnie przyznaję się, że nieszczególnie interesuję się
winem.
Aga i Matt degustują |
Po szybkich ustaleniach, że nie
mamy ochoty zabierać się z powrotem ze znienawidzoną dziewczyną z covoiturage,
zaczęliśmy iść w stronę Libourne (około 8 kilometrów) zawijając po drodze do
winnic uczestniczących w dniach otwartych. Tam było już nieco bardziej swojsko,
wina prezentowali nam właściciele, opowiadali o tym jak je smakować, a w jednej
można było też przejść się po zabudowaniach do których przygotowano przewodniki
audio, objaśniające etapy produkcji wina.
krużganki jednego ze starych klasztorów Saint Emilion (w średniowieczu było ważnym ośredkiem religijnym w regionie) |
Poprzednim razem, kiedy byłam w
Saint Emilion poza dniami otwartymi, taką mini wycieczkę po winnicy i chateau
zorganizowano nam osobiście, zupełnie za darmo i specjalnie dla nas, a dla mnie,
szczerze mówiąc jest to ciekawsze od degustacji ;).
Po przejściu ładnego kawałka
drogi i z odpowiednim poziomem alkoholu we krwi przy całkiem ładnie świecącym
słońcu, niektórych już bolała głowa, ale mimo mojego zrezygnowanego machania
kciukiem nikt nie chciał wziąć nas na stopa. Więc szliśmy. Ostatecznie, po
jakichś 5 kilometrach ktoś zatrzymał się i zabrał mnie z Esteve, będąc – wbrew
wielkiej niechęci – pierwszym autostopem jego życia. Chwilę później Aga z
Matt’em poszli w nasze ślady i odnaleźliśmy się na dworcu, skąd już całkiem
normalnie pojechaliśmy z powrotem autobusem.
Napisz coś nowego ziom, bo mi się nudzi.
OdpowiedzUsuń