środa, 12 marca 2014

Trochę mniej francuskiego...

Dawno nie pisałam i bardzo mi wstyd, bo wszystko ucieka. Na szczęście mam dobre wytłumaczenie w postaci powrotu do Polski i związanego z tym sporego, organizacyjnego zamieszania. 
Chciałabym też w tym krótkim wstępie podziękować moim brazylijskim czytelnikom. Nie wiem skąd się wzięliście, ale cieszę się że jesteście. Odrobina egzotyki :D.


Medina w Tunisie
Droga do Tunezji nie należała do najdłuższych, ale trzeba niestety przyznać, że lotnisko de Gaulla nie należy też do najwygodniejszych do spania. Przynajmniej nie terminal w którym spałam z kilkudziesiącioma innymi osobami. Na szczęście kilkanaście godzin po wyruszeniu z Bordeaux dotarłam, razem ze spotkanymi na lotnisku w Rzymie Julką i Robertem, do Tunisu.  Jechaliśmy na kolejnego GA, czyli międzynarodowe spotkanie IFMSA :).
Całe wydarzenie odbywało się w kompleksie hotelowym z taką mnogością uliczek, pseudo-suków i restauracji, że wiele osób gubiło się w tym całym galimatiasie myśląc, że zdążyli „wyjść w miasto” podczas gdy wciąż krążyli po hotelu. Znajdował się na południowych przedmieściach Hammametu.
Medina w Sousse
Wyjazd w marcu do kraju tak turystycznego jak Tunezja pozwala na spojrzenie na niego poza sezonem, kiedy poza miejscami w których naprawdę żyją ludzie jest dość smutno i brzydko. Wychodzi cała sztuczność tekturowego Las Vegas zbudowanego jedynie dla turystów. I tym właśnie było nasze Yasmine Hammamet.
Natomiast Tunis, w pierwszym kontakcie, wydał się całkiem interesującym miejscem. W zasadzie tylko przez niego przejechałam, ale cóż to była za jazda! Zabrałam się jedną taksówką z Julką i Robertem, po czym wysadzając ich na placu 14 stycznia 2011, pomknęłam z taksówkarzem dalej podążając za wskazówkami Mariem, która przed wyjazdem poradziła mi jak samodzielnie dotrzeć do Yasmine Hammamet. Po drodze taksówkarz nie tylko namówił mnie na jazdę busikiem (louage) zamiast autobusem, ale praktycznie mnie do niego wsadził. I to wszystko mimo niedotrzymania obietnicy, którą przez przypadek mu złożyłam myląc waluty, że zamiast 10 dinarów dostanie 10 euro (co bardzo go ucieszyło, a ja nie wiedziałam czemu).

Busik przemknął autostradami  wśród zaskakująco zielonych krajobrazów do Hammametu. Okazuje się, że w czasach kiedy obszar dzisiejszej Tunezji należał do Imperium Rzymskiego, był jednym z głównych ośrodków rolnictwa zaopatrujących całe państwo. Kiedy wysiadałam z busa pod opieką pewnej pary zauważył mnie chłopak z grupy organizacyjnej GA (widać nie szczególnie wpisywałam się w ogólny klimat, mimo że starałam się mówić po francusku). Razem z nim skierowałam się już do hotelu i tak, bezboleśnie, przebiegła moja pierwsza samotna podróż w kraju arabskim.
Dachy mediny w Sousse
O GA w zasadzie nigdy nie mam za wiele do pisania, bo cieżko wciąż pisać, że jest miło, są imprezy, poznaje się ludzi, je obiady i kolacje. Podczas pobytu wybrałam się na parę przechadzek po okolicy, ale o tej porze roku całość sprawia tak smutne wrażenie, a w morzu tak bardzo nie można się kąpać, że nie wiem skąd biorą się w tych kurortach Ci nieliczni, pozasezonowi wczasowicze.
W jeden z dni w których zajęć było nieco mniej, wybrałam się z Moniką z którą dzieliłyśmy sesje i pokój, do Sousse. Zaczęłyśmy od wielkiej przeprawy w Barakat al Sahel w poszukiwaniu trampek dla mojej towarzyszki, której ktoś przypadkowo poradził, że spokojnie da sobie radę chodząc przez cały tydzień, dzień w dzień, godzina w godzinę, w butach na obcasie. Po trzech dniach wymiękła, uważajcie więc ;). Zakupy były całkiem przyjemne, sprzedawcy bardzo rozmowni, a jeden z nich opowiedział mi nawet o kanale koranicznym, który akurat był ustawiony. Przez 24h na dobę przuszczają w nim czytaną i pisaną w trzech językach (arabskim, angielskim i francuskim) modlitwę.
Odpowiednio wyposażone znalazłyśmy busa i mijając liczne bociany, które z pewnością przygotowywały się do lotu do Polski po 1,5 godzinie dotarłyśmy na bliżej nieokreślony dworzec autobusowy w Sousse. Z odsieczą przyszła nam jednak przemiła dziewczyna z autobusu, która stwierdziła, że i tak wybiera się do centrum taksówką i możemy się z nią zabrać. Żegnając się nie pozwoliła nam  nawet zapłacić za przejazd i życzyła miłego zwiedzania.
Mimo, że wciąż było dość zimno, pogoda była piękna. W Bordeaux od tygodni nie widziałam tak czystego i błękitnego nieba. Zaczęłyśmy się kręcić po starej medinie Sousse, która znajduje się na liście UNESCO. Przeszłyśmy koło ribatu (czyli wg wikipedii wojskowego klasztoru muzułmańskiego), kręciłyśmy się po bazarach. Podziwiałyśmy specjalne, weselne kosze na hennę, które panowie wręczają swoim przyszłym żonom i próbowałyśmy jedzenia. Czasu nie było wiele, a i pogoda zaczęła się stopniowo psuć tak, że zaczął przeganiać nas deszcz i zaczęłyśmy się zbierać do powrotu. Niestety okazało się, że złapanie taksówki w centrum Sousse w godzinach szczytu jest chyba trudniejsze niż w NYC. Wymaga też wielu nieczystych zagrań w celu wyprzedzenia innych chętnych w drodze do zatrzymującej się taksówki. A kiedy już taki pan się zatrzyma i zauważy, że nietutejsze zaproponuje Ci cenę z dwukrotnym przebiciem. Czekałyśmy więc sporo czasu na pojawienie się jakiegoś poczciwca, który zechciałby nas zabrać, ale czekanie się opłaciło. Tym razem kulturalnie kupiłyśmy bilety na busika w specjalnej kasie i wyruszyłyśmy z powrotem. Na miejscu czekała już na nas cała reszta delegacji IFMSA-Poland, która tego dnia dojechała...

Habiba z kociskiem
Ostatniego dnia natomiast, kiedy naprawdę zaczynała się moja krótka, tunezyjska przygoda, obudziłam się wciąż nie mając pojęcia gdzie będę tej nocy spać. Nocleg załatwiała mi Mariem, ale wciąż milczała. Pojawił się też inny problem w postaci kilogramów rzeczy, które odnalazłam budząc się w opustoszałym apartamencie – wszyscy zbierali się na lotnisko w niesamowitym chaosie i pośpiechu. Były więc 3 gigantyczne worki jedzenia i picia wszelkiej maści zwędzonego przez kumpla poprzedniej nocy z wieczorku międzynarodowego. Między nimi moździerz, flagi i masa polskich krówek. Dorzućmy jeszcze zapomniane elementy garderoby i wszystko razem, parę dni później (wraz z dokonanymi w Tunisie zakupami) sprawiło, że musiałam dokupić kolejny bagaż na trasie z Rzymu do Polski.
Zaczął padać monsunowy deszcz – skąd ja to znam? – i w takiej aurze zbieraliśmy się z Egipcjanami do Tunisu. Po drodze zrobiło się ładniej, zdobyłam numer telefonu do mojej gospodyni w Tunisie i świat zaczynał robić się bardziej przyjazny.
Panorama mediny w Tunisie

Malek przyjechała po mnie razem z kuzynką i bratem. Mówiła świetnym angielskim i była bardzo oryginalna. Możnaby wręcz powiedzieć, że w swoich powyciąganych, starannie dobranych na targowisku z second-handem swetrach i krótkich, modnie osrzyżonych włosach była wręcz hipsterska. No, na Tunis na pewno.
Rym, jej kuzynka z Konstantyny w Algierii była z kolei bardzo miłą, „normalną” dziewczyną uzależnioną od facebooka i ukierunkowanych na niego zdjęć. Była akurat u swojej tunezyjskiej rodziny na tygodniowym urlopie. Dowiedziałam się od niej, że o ile w latach 90. wyprawa do Algierii mogła stanowić pewne ryzyko, o tyle jeśli teraz zachowam odpowiednie środki ostrożności nic szczególnego nie powinno mi się przytrafić. A przecież Algieria marzy mi się od tak dawna!
w medresie
Małomówny, starszy brat Malek był równie „normalnym” chłopakiem odbywającym staż po pierwszym stopniu studiów architektonicznych i poszukującym szans dalszego rozwoju we Francji, gdzie studia kończyli też jego rodzice.
Piszę „normalni”, bo na tym normalność w tej rodzinie się kończyła. Był jeszcze najstarszy brat – rezydent endokrynologii – w którego dawnym pokoju przyszło mi mieszkać. Ściany i podłoga pełne były napisów i rysunków, niekiedy dość psychodelicznych. Był – jak siostra – oryginalny, przekonany o swojej racji, poza tym lekko rasta i mocno zakochany w klimatycznych knajpkach i sztuce ulicznej.
W skład rodziny wchodzili oczywiście również mama i tata, których też przyszło mi poznać. Tata, do którego należał gigantyczny dom po dziadkach w samym centrum Tunisu przy wzgórzu z Kasbą, był torakochirurgiem. Mama natomiast, wykazując o wiele bardziej niespokojnego ducha, zaczęła karierę od dziennikarstwa by, przechodząc przez stanowisko specjalistki od HR w rodzinnej firmie, skończyć jako rzeźbiarka. Swoje prace wystawiała z przyjaciółką we własnym przydomowym atelier, a także lokalnych galeriach. Specjalnością, za którą dostała nagrody, były wszelkiego rodzaju rzeźby ryb. I trzeba było przyznać, że niektóre pomysły były całkiem niezłe. Sprawiała wrażenie kobiety o silnym, władczym charakterze, a ja – poza szacunkiem – czułam przy niej lekkie przerażenie i zakłopotanie swoją głupotą jaką zdawała się mi przypisywać. Kazała mi się jednak czuć jak w domu i – biorąc pod uwagę, że był to dom dostatni i w zasadzie przytulny – tak też się czułam. Ale odzywałam się przede wszystkim do Malek i Rym.
W zasadzie powiedzenie, że trzypiętrowy dom ze sporym ogrodem, z którego z łatwością można zrobić 3 niezłe mieszkania jest przytulny może się wydać dziwne, choć to prawda. Jego ogrom mogłam zobaczyć schodząc na mini wycieczkę do atelier. Była to w zasadzie stara rezydencja w całości przeobrażona (przynajmniej wewnątrz) przez mamę Malek. Wszystko zostało wyłożone tradycyjnymi płytkami naśladując tradycyjne, stare tunezyjskie domy. Tak samo urządzono salon, a w łazience z rzymską mozaiką na podłodze woda docelowo miała lać się z paszczy lwa. Wśród tego wszystkiego można było znaleźć dzieła mamy Malek i prace innych artystów, między innymi nietypowe wazony o kształtach Wenus z Willendorfu i awangardowe grafiki. I żeby nie było, wszystko to było naprawdę ładne.
Brama mediny w Tunisie
Wkrótce po przyjeździe wybraliśmy się początkowym składem na kawę, lądując w bardzo eleganckiej, bardzo europejskiej kawiarni „Cosmitto” nad tuniskim jeziorem. Cała dzielnica z promenadą sprawia wrażenie bardzo drogiej i szykownej, a ceny – również jak ze Starbuck’sa. Na tym i jedzeniu pysznych, domowych specjałów na kolację niestety skończył się ten pierwszy dzień. Byłam zbyt zmęczona tygodniem spotkania na szczycie, gdzie zajmowano się największymi wyzwaniami. Nic to, że spora część z ponad tysiąca jego uczestników nie zaprzątała sobie głowy jego rangą i przyjechała na imprezę. Być może zawsze tak jest na podobnych spotkaniach, na obradach parlamentu europejskiego również. O tym przekonam się już wkrótce.
Tajine
Ale wróćmy do jedzenia w moim tunezyjskim domu. Było ono, nie tylko w domu, cudowne. Tego dnia rodzice Malek przynieśli z imprezy zaręczynowej danie z tajine, różniącym się znacznie od znanego mi tajine
z Maroka. Ten jest w zasadzie czymś między tartą, a omletem. Kolejnego dnia w domu skosztowałam klopsików w sosie pomidorowym cudnie doprawionym miętą i domowego majonezu. Nigdy nie jedząc majonezu zajadałam się nim nabierając go po prostu bagietką (też pyszną, zdecydowanie lepszą niż francuskie). Sam fakt, że o tym piszę jest już wystarczającą pochwałą, bo przecież zwykle nie rozwodzę się nad jedzeniem. Dopełnieniem szczęścia była lemoniada – w Tunezji, tak jak we Włoszech czy południowej Francji był akurat sezon na cytryny. W związku z tym najprawdziwsza lemoniada była obecna w domu i na ulicach – za jedyne 300 milimów, czyli około 60 groszy.
Lemoniada :)
Kolejnego dnia obudziłam się i nie znalazłam w domu nikogo poza Habibą. Poprzedniego dnia zostałam ostrzeżona przez Malek, że kolejnego dnia z pewnością się spotkamy i żebym uważała, bo Habiba to najważniejsza osoba w domu. Wiekowo pomiędzy starszą siostrą i ciotką. Przychodząca pomagać w ogólnym ogarnianiu domu, tak jak w Trujillo przychodziła Maria. W rodzinie od 30 lat. Chętnie bym z nią pogadała. Gdybyśmy tylko miały choć jeden wspólny język. Habiba była reprezentantką tej - sporej - części tunezyjskiego społeczeństwa, która – mając do tego przecież absolutne prawo – mówiła jedynie po tunezyjsku, który jest lokalną wersją arabskiego. A ja jadąc do Tunezji łudziłam się, że kraj w którym francuski figuruje jako język urzędowy, mówi po francusku. Świat jest jednak bardziej przewrotny i Habiba była tylko pierwszą z wielu osób, z którymi nie do końca potrafiłam się dogadać. Ba! Nie wychodziło mi nawet dogadywanie się na migi, mimo że w Peru szło to całkiem nieźle. Ustaliłyśmy jednak, że chcę śniadanie, a Habiba opowiadała później wszystkim domownikom jaka jestem śmieszna, bo nie można się ze mną dogadać.
Wybrałam się na zwiedzanie miasta. Ponieważ znajdowaliśmy się bardzo blisko Kasby, była ona pierwszym miejscem do którego się wybrałam, mijając po drodze ministerstwo spraw religijnych, czy ludzi protestujących wesołą piosenką przed którymś ministerstwem. Protest nie wyglądał w żadnym wypadku groźnie. Zdecydowanie groźniej prezentowały się druty kolczaste i zasieki odgradzające wszelkie przestrzenie przed „delikatnymi” ministerstwami i urzędami, gdzie potencjalnie możnaby chcieć przeciwko czemuś protestować. Nieco mniej groźnie prezentowała się policja - chłopcy (i dziewczęta) wyglądali dość przyjaźnie. Czemu zatem przed wyjazdem sprzedaż dinara tunezyjskiego w Bordeaux była zawieszona z uwagi na niestabilność kraju? Naprawdę była, nie żartuję. Skłoniło mnie to wtedy do refleksji nad tym co zastanę na miejscu.
Druty kolczaste na Avenue Habib Bourgiba
Tuż obok ministerstw zaczynała medina i suki, na których bez przerwy się gubiłam. Po pewnym czasie (3 dniach) udawało mi się już jednak znaleźć niektóre miejsca, których szukałam i podążać wyznaczonym szlakiem. Poza tym wydaje się, że w medinie trzeba się zgubić, dać sobie czas i zabłądzić. Jest naprawdę piękna.
Pani domu w pracowni
W każdej chwili można kogoś zapytać o drogę lub też – jak wydarzyło się dwa razy w moim przypadku – zgarną Cię samozwańczy „freelance guides”, starsi panowie którzy twierdzą że ich intencją jest pokazanie Ci miasta, a nie zgarnięcie pieniędzy. No, ale skoro już zobaczyłaś te cuda, to może masz ochotę dać coś dla jego dzieci? Malek i Oussema, z którymi później się spotkałam trochę mnie zgromili za to że dałam się  tak zrobić w konia, bo przecież wszystko wiadomo od początku.
Mlawi grzeje się dla mnie w ulicznej knajpce
Z drugiej strony Ci panowie rzeczywiście dobrze znają medinę mieszkając w niej od urodzenia, czemu więc nie zobaczyć za drobnego pieniążka tego, co mają do pokazania? Zwłaszcza, że glówna atrakcja – panorama na dachu jednego ze sklepów z dywanami jest na tyle trudna do znalezienia, że wymaga kogoś ogarniętego. Poza panoramą jest tam też coś jeszcze – historia według której sklep był tak naprawdę pałacem niejakiego beya. W środku w ramach ekspozycji można było rzeczywiście oglądać jego łoże (w którym sypiał z 4 żonami) i stroje. Poza tym portrety wszystkich bey’ów. Ale kim oni byli? Tu przyda się kilka słów o tym co działo się z Tunezją w średniowieczu i trochę później.

Miejsce imperium rzymskiego na terenach Tunezji zajęli dość szybko Arabowie. Tunezja przestała być dalekim krańcem państwa czy jego spichlerzem. Stworzono Kirouan (pierwsze muzułmańskie miasto Północnej Afryki) w którym do dziś można znaleźć najstarszy minaret na świecie. Poźniej Tunezja przechodziła z rąk do rąk, na zmianę rządzili nią władcy z Europy i kręgu arabskiego – to Fatymidzi z Egiptu, to Normanowie z Sycylii (dla których Tunezja, zresztą jak dla wszystkich, którzy „posiadali” Sycylię była kluczem do kontroli ruchu morskiego między tymi dwoma kawałkami lądu).W międzyczasie Imperium Osmańskie wyrosło na taką potęgę, że podeszło aż do Tunezji, którą podbiło, a ze względu na wielkość Imperium musiało mianować namiestnika. Po pewnym czasie namiestnik, pan, czyli właśnie „bey” miał już dziedziczną władzę w Tunezji, która cieszyła się w ramach Imperium Osmańskiego częściową autonomią. Czyli "bey" był w zasadzie królem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz