sobota, 11 stycznia 2014

Sylwester, którego nie było

Tym razem będzie krótko, bo mimo że sporo podróżowałam, wszystko odbywało się między rozlicznymi domami i znajomymi, wiadomo – święta :). Okres ten, jeśli tylko jest się zagranicą, przysparza wiele okazji do obserwacji różnych tradycji. Do Francji dotarłam dokładnie w Sylwestra, ponieważ kiedy planowałam poświąteczny powrót w październiku, spędzenie Reveillon w Paryżu wydawało mi się genialnym pomysłem, który da mi sporo punktów lansu. Brzmi nieźle?
Rue Sainte Catherine kilka minut po północy
Okazuje się, że Francuzi nie mają żadnej tradycji „publicznego” świętowania Sylwestra podczas wielkich imprez w centrum miasta. Ba! Ani Paryż, ani Bordeaux nie mają nawet pokazu sztucznych ogni. W Paryżu w sposób skrajnie niezorganizowany ludzie zbierają się jedynie w okolicach północy na Champs Elysees i Trocadero, żeby zobaczyć specjalne światełka na wieży Eiffela. Koniec. Jesli planujecie więc przeszłe Sylwestry w wielkich europejskich miastach, róbcie to poza Francją. Tradycją jest natomiast kolacja z przyjaciółmi i – najczęściej – owocami morza. Spokojnie, domowo, z klasą. Ja, w związku z tym, zamiast rozpaczliwie szukać razem z innymi zagubionymi podróżnikami z CS imprezy na którą możnaby się wkręcić w Paryżu nie rujnując się (bo jest oczywiście też sporo imprez w klubach do których idzie się po kolacji z przyjaciółmi) skierowałam się do Bordeaux. A kiedy przyjechałam moja romantyczna, francuska kolacja już na mnie czekała :). Tak to się robi, voila!

(tak, żeby poczuć atmosferę ;))

O północy na placu Victoire grupa hipisów tworzyła dla samych siebie muzykę, a dookoła biegały pijane nastolatki, które po odliczaniu rzucały się wszystkim w ramiona. Ani śladu sztucznych ogni.
Kolejną okazją, tuż po Sylwestrze, jest dzień Trzech Króli – według mnie jedyny wolny dzień w polskim kalendarzu, w który nie wiemy co robić i nie mamy ustalonego rytuału. Z pomocą mogą przyjść Francuzi. We Francji wszyscy wiedzą, że w całym święcie nie chodzi o żadnych króli tylko o ciasto. Francuska wikipedia twierdzi nawet, że tradycja ta rozpowszechniona jest we wszystkich krajach o tradycji katolickiej. Już 5 dni wcześniej w całym mieście sprzedaje się Galette des Rois, czyli Ciasto Królów. Zazwyczaj jest to ciasto francuskie z pysznym nadzieniem orzechowym. Na na południu Francji, gdzie akurat jesteśmy, alternatywą jest wianek z brioche, czyli słodkiej bułki ozdobiony kandyzowanymi owocami. Na tym tradycja się nie kończy. W cieście ukryta jest figurka, a osoba, która będzie miała ją w swoim kawałku zostaje na cały dzień królem i ma prawo noszenia korony (wygodnie załączonej do każdego kupionego w supermarkecie ciasta;)). W naszym przypadku ciasto zostało podzielone na 4 części, a figurka była akurat w tej, która nikomu nie przypadła.
Mere Michele
Ponieważ, pomimo zimy, sesji i ogólnie atmosfery mało sprzyjającej rozrywkom, w Bordeaux jest wciąż jesienna temperatura (albo już wiosenna, bo w grudniu zdarzył się nam szron!) i do tego od czasu do czasu świeci słońce, ciężko się powstrzymać od spacerów. Podczas jednego z nich postanowiłam zweryfikować frapującą mnie od pewnego czasu sprawę piżmaków.

Pewnego dnia w zeszłym roku wpadła do mojego pokoju Agnieszka: „Patrz, patrz – w Bordeaux są bobry!” i pokazała mi zrobione nad Garonne w samym centrum miasta zdjęcie. Okiem specjalisty oceniłam, że nie są to oczywiście bobry, tylko piżmaki. Kiedy jednak przespacerowałam się tam z PJ okazało się, że byłam w błędzie, a każdy Francuz wie, że to ragondin – nutria. Przed państwem zatem nasza urocza rodzinka nutrii z Bordeaux :).
Niestety karmienie ich w obecności sprytniejszych gołębi wymaga nie lada wysiłku 
A na zakończenie restauracja w mojej ulubionej dzielnicy Saint Michel. Restauracja – „Mere Michele” mieści się dokładnie przy placu przy którym stoi również bazylika Saint Michel :). Odkryłam ją kiedy odwiedził mnie pewien holenderski student medycyny z Meds host meds, który bardzo chciał zjeść coś w prawdziwej francuskiej restauracji (pomijając fakt, że obecnie Saint Michel jest przede wszystkim dzielnicą imigrantów z innych kontynentów). Cała, bardzo malutka i przytulna restauracja gra z
konwencjami. Dowiedziałam się więc, że „Mere Michel” to postać z francuskiego „Wlazł kotek na płotek”, która zgubiła kota. W związku z tym na każdym winie znajdziemy naklejkę „Z piwnicy zagubionego kota”. Cały wystrój nawiązuje do targu antyków i innych bibelotów, który do czasu remontu placu odbywał się tuż przed restauracją. Większość rzeczy można zresztą kupić. Menu natomiast składa się z 3 czy 4 kartek A4 wklejonych (nie po kolei) w losowych miejscach sporego zeszytu pokrytego rysunkami, głównie najmłodszych, klientów. Można tam znaleźć prawdziwe perełki. A na koniec – jedzienie! Knajpka specjalizuje się w galettes de sarrasin – fantazyjnych naleśnikach z ciasta gryczanego, w których wiśnie mieszają się z owczym serem, a ziemniaki z boczkiem i śmietaną :].

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz