Tym razem będzie krótko, bo mimo że sporo
podróżowałam, wszystko odbywało się między rozlicznymi domami i znajomymi,
wiadomo – święta :). Okres ten, jeśli tylko jest się zagranicą, przysparza wiele okazji do obserwacji różnych tradycji. Do Francji dotarłam
dokładnie w Sylwestra, ponieważ kiedy planowałam poświąteczny powrót w
październiku, spędzenie Reveillon w Paryżu wydawało mi się genialnym pomysłem,
który da mi sporo punktów lansu. Brzmi nieźle?
Rue Sainte Catherine kilka minut po północy |
Okazuje się, że Francuzi nie mają żadnej tradycji „publicznego”
świętowania Sylwestra podczas wielkich imprez w centrum miasta. Ba! Ani Paryż, ani
Bordeaux nie mają nawet pokazu sztucznych ogni. W Paryżu w sposób skrajnie
niezorganizowany ludzie zbierają się jedynie w okolicach północy na Champs
Elysees i Trocadero, żeby zobaczyć specjalne światełka na wieży Eiffela.
Koniec. Jesli planujecie więc przeszłe Sylwestry w wielkich europejskich
miastach, róbcie to poza Francją. Tradycją jest natomiast kolacja z przyjaciółmi
i – najczęściej – owocami morza. Spokojnie, domowo, z klasą. Ja, w związku z
tym, zamiast rozpaczliwie szukać razem z innymi zagubionymi podróżnikami z CS
imprezy na którą możnaby się wkręcić w Paryżu nie rujnując się (bo jest
oczywiście też sporo imprez w klubach do których idzie się po kolacji z
przyjaciółmi) skierowałam się do Bordeaux. A kiedy przyjechałam moja
romantyczna, francuska kolacja już na mnie czekała :). Tak to się robi, voila!
(tak, żeby poczuć atmosferę ;))
O północy na placu Victoire grupa hipisów tworzyła dla samych
siebie muzykę, a dookoła biegały pijane nastolatki, które po odliczaniu rzucały
się wszystkim w ramiona. Ani śladu sztucznych ogni.
Kolejną okazją, tuż po Sylwestrze, jest dzień Trzech Króli –
według mnie jedyny wolny dzień w polskim kalendarzu, w który nie wiemy co robić
i nie mamy ustalonego rytuału. Z pomocą mogą przyjść Francuzi. We Francji
wszyscy wiedzą, że w całym święcie nie chodzi o żadnych króli tylko o ciasto.
Francuska wikipedia twierdzi nawet, że tradycja ta rozpowszechniona jest we
wszystkich krajach o tradycji katolickiej. Już 5 dni wcześniej w całym mieście
sprzedaje się Galette des Rois, czyli Ciasto Królów. Zazwyczaj jest to ciasto
francuskie z pysznym nadzieniem orzechowym. Na na południu Francji, gdzie
akurat jesteśmy, alternatywą jest wianek z brioche, czyli słodkiej bułki ozdobiony
kandyzowanymi owocami. Na tym tradycja się nie kończy. W cieście ukryta jest
figurka, a osoba, która będzie miała ją w swoim kawałku zostaje na cały dzień
królem i ma prawo noszenia korony (wygodnie załączonej do każdego kupionego w
supermarkecie ciasta;)). W naszym przypadku ciasto zostało podzielone na 4
części, a figurka była akurat w tej, która nikomu nie przypadła.
Mere Michele |
Ponieważ, pomimo zimy, sesji i ogólnie atmosfery mało
sprzyjającej rozrywkom, w Bordeaux jest wciąż jesienna temperatura (albo już
wiosenna, bo w grudniu zdarzył się nam szron!) i do tego od czasu do czasu świeci
słońce, ciężko się powstrzymać od spacerów. Podczas jednego z nich postanowiłam
zweryfikować frapującą mnie od pewnego czasu sprawę piżmaków.
Pewnego dnia w zeszłym roku wpadła do mojego pokoju Agnieszka:
„Patrz, patrz – w Bordeaux są bobry!” i pokazała mi zrobione nad Garonne w
samym centrum miasta zdjęcie. Okiem specjalisty oceniłam, że nie są to
oczywiście bobry, tylko piżmaki. Kiedy jednak przespacerowałam się tam z PJ
okazało się, że byłam w błędzie, a każdy Francuz wie, że to ragondin – nutria.
Przed państwem zatem nasza urocza rodzinka nutrii z Bordeaux :).
Niestety karmienie ich w obecności sprytniejszych gołębi wymaga nie lada wysiłku |
A na zakończenie restauracja w mojej ulubionej dzielnicy
Saint Michel. Restauracja – „Mere Michele” mieści się dokładnie przy placu przy
którym stoi również bazylika Saint Michel :). Odkryłam ją kiedy odwiedził mnie
pewien holenderski student medycyny z Meds host meds, który bardzo chciał zjeść
coś w prawdziwej francuskiej restauracji (pomijając fakt, że obecnie Saint
Michel jest przede wszystkim dzielnicą imigrantów z innych kontynentów).
Cała, bardzo malutka i przytulna restauracja gra z
konwencjami. Dowiedziałam
się więc, że „Mere Michel” to postać z francuskiego „Wlazł kotek na płotek”,
która zgubiła kota. W związku z tym na każdym winie znajdziemy naklejkę „Z piwnicy
zagubionego kota”. Cały wystrój nawiązuje do targu antyków i innych bibelotów,
który do czasu remontu placu odbywał się tuż przed restauracją. Większość rzeczy można zresztą kupić. Menu natomiast składa się z 3 czy 4 kartek A4
wklejonych (nie po kolei) w losowych miejscach sporego zeszytu
pokrytego rysunkami, głównie najmłodszych, klientów. Można tam znaleźć
prawdziwe perełki. A na koniec – jedzienie! Knajpka specjalizuje się w galettes
de sarrasin – fantazyjnych naleśnikach z ciasta gryczanego, w których wiśnie
mieszają się z owczym serem, a ziemniaki z boczkiem i śmietaną :].
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz