czwartek, 26 grudnia 2013

W krainie kłód “srających” prezentami

Estelada jest modyfikacją Senyery, flagi symbolizującej obszary dawniej należące do królestwa Aragonii (w tym Katalonię). Do Senyery dołączono gwiazdę aby podkreślić dążenie do niepodległości.
W całej Barcelonie roiło się od mniejszych i większych, prawdziwych i plastikowych uśmiechniętych kłód drewna na nóżkach. Miały czerwone katalońskie berety i czerwone płaszczyki. Otaczały mnie. Nie miałam halucynacji. Tak właśnie Katalończycy świętują Boże Narodzenie. Z odsieczą przyszedł mi sprzedawca pamiątek pod Sagrada Familia, który zaopatrzył mnie w taką oto uroczą karteczkę.


Caga Tio
Kiedy przeczytałam ją po po odejściu od stoiska dostałam napadu wręcz histerycznego śmiechu. „Srająca” kłoda drewna wydawała się zbyt dużą abstrakcją, uznałam więc słowo „shit” za zabawny błąd językowy spowodowany tłumaczeniem w google translate. Nic bardziej mylnego. Tuż przed Bożym Narodzeniem do każdego domu trafia „Caga Tio”. Należy bić go patykami i śpiewać mu piosenki dzięki czemu pod koniec tych wszystkich operacji pod płaszczykiem zostawi dla nas piękną prezentową „kupkę” (jak można zauważyć w piosence często złożona jest z jedzenia). Serio.
Dzięki całej tej bożonarodzeniowej eskapadzie zobaczyłam jarmarki chyba w pięciu miastach :).

W Barcelonie, w ramach couch requesta na ostatnią chwilę, przygarnął mnie mieszkający w Hiszpanii już od 8 lat Peruwiańczyk, Guillermo. Guillermo, poznawszy już wiele – głównie – Polek, był zaopatrzony w stosowne zapasy herbat do dyskusji z kolejną Polką na wszelkie życiowe tematy. Wśród nich nie mogło oczywiście zabraknąć rozmów o samych Polkach i Polakach. Po raz pierwszy usłyszałam więc, że ktoś ma nas za naród niesamowicie liberalny, wyzwolony i frywolny zarazem. A wszystko przez dwie byłe współlokatorki Guillerma z Polski cieszące się w Barcelonie nieskrępowaną wolnością od codziennych zmian partnerów po śmiałe eksperymenty, które być może przenoszą się na Warszawę, ale nie odzwierciedlają całego kraju. 
Park Guell
Kraju, w którym w chwili obecnej 25% społeczeństwa popiera partię bardzo konserwatywną, sympatyzującą z Kościołem i ruchami pro-life (tej ostatniej części o najnowszych sondażach dowiadziałam się już po powrocie do kraju). Wyprowadziłam więc – w moim mniemaniu – Guillerma z błędu. Polki w ujęciu ogólnonarodowym bardziej przypominają Gruzinki czy Peruwianki, niż Francuzki, które wg artykułu w najnowszej „Polityce” korzystają z męskich usług wrzucając sobie chłopca do internetowego koszyczka, zamiast znosić go na codzień w ramach związku. Choć wolałabym, żeby Polska była jakimś rajem pośrodku – pełnym partnerskiej miłości i z seksem sprawiającym przyjemność, który nie jest tabu.
Rozmawialiśmy też oczywiście o Katalonii, zastanawiając się czy w przypadku ewentualnego referendum na temat odłączenia od Hiszpanii, nie-rdzenni Katalończycy jak Guillermo czy Mario Vargas Llosa (którzy  mają ponoć podobne, przeciwne odłączeniu poglądy) mieliby prawo głosu. Społeczeństwo jest ponoć podzielone w tej kwestii 50/50. Przy okazji odsłonięto przede mną kolejną twarz autonomicznych regionów hiszpańskiej północy. W moim umyśle Katalonia z krajem Basków już dawno wyszły z jaskini przestając być obrzydliwymi terrorystami. Już wiedziałam, że chcą się odłączyć, bo są bogatsi i w pewnym sensie dofinansowują nieco południowe fiesty i siesty, czego robić nie chcą. Życie jest jednak jeszcze bardziej przewrotne, a Katalończycy patrzą z góry na wszystkich z południa kraju, uważając się za wiele lepszych. Z posuwających się do ostateczności ofiar do agresorów – ot, szybka ewolucja! Myślę, że jednak sprawa wymagałaby lepszego poznania przez mieszkanie w Hiszpanii, żeby dowiedzieć się jak to naprawdę jest.
 Pewnie połowa z Was była już w Barcelonie, nie ma więc wielkiego sensu szczególnie wychwalać tego miasta. Po prostu trzeba się tam choć raz pojawić! Ja byłam zachwycona. Guillermo mieszkał w Barrio Gracia, dzielnicy która ostatnio staje się coraz bardziej popularna. Znajduje się na linii łączącej stare miasto (Ciutat Vella) i Park Guell, gdzie wybrałam się z samego rana. Pomimo faktu, że był pierwszy dzień zimy i zbliżały się święta (albo może też z tego powodu) Barcelona była pełna turystów. Największą kolejkę udało mi się odnaleźć przed muzeum Picassa, którego zwiedzanie zostawiłam w związku z tym na nieco bardziej sprzyjające okoliczości.
Mim, Les Rambles i turyści
W Parku Guell dopiero od 3 miesięcy wprowadzono opłaty za wstęp. Od teraz w każdym strategicznym miejscu turystycznym w Barcelonie zapłacimy między 6 a 8 euro – w parku, katedrze czy Sagradzie Familii (jedynym rozwiązaniem na uzyskanie darmowego wstępu do parku Guell, gdy macie więcej czasu na Barcelonę, wydaje się w tym momencie ta strona:)). Moim planem było przemieszczanie się jedynie na piechotę, gdyż według mnie tak lepiej poznaje się miasto. Spotkało się to jednak z pewnym zdziwieniem Hiszpana, którego w okolicach parku zapytałam o kierunek na Sagradę Familię. „Ooo, to tylko metrem, musisz się wrócić i nim pojechać. Inaczej nie dotrzesz do Sagrady”. Pół godzinki później doszłam do kościoła. Widać w Hiszpanii panuje ten sam syndrom stronienia od przechadzek co w Peru.
Niedziela wydaje się najlepszym dniem na zwiedzaniem Barcelony – otwarte są pałace w Barrio Gotico zamknięte w ciągu innych dni, można zajrzeć do kościołów udając uczestnika mszy;).
Barrio Gotico
Następnie – kontynuując moją przypadkową wycieczkę szlakiem Gaudiego – skierowałam się w stronę La Pedrery i Casa Botllo, do których nie dotarłam, bo skusiły mnie uliczki po drodze, Parc de la Ciutadella i obietnica obejrzenia parlamentu Katalonii (który nie okazał się szczególnie widowiskowy). Dotarłam natomiast przez dość nowoczesną część miasta nad morze i idąc wzdłuż Barcelonetty wpadłam na uliczny koncert zespołu muzyki kubańskiej. W całym mieście co parę kroków można było natknąć się na jakąś muzykę i za każdym razem była inna. To flamenco przy porcie, to nastolatki zbierające śpiewaniem kolęd na podróże. Na wysokości pomnika Kolumba i ponoć dopiero nie dawno odrestaurowanych Drassanes weszłam z powrotem w miasto idąc zygzakiem, którego osią były Les Rambles. Na obszarze Barrio Gotico, czyli najstarszej części miasta wikitravel szczególnie polecała place przy których znajduje się większość najpiękniejszych budynków. Od Guillermo natomiast, który dołączył do mnie później dowiedziałam się, że przy Placa Sant Felip Neri kręcono sporo scen do „Pachnidła”. Ponieważ szłam nieco chaotycznie nie udało mi się samodzielnie dotrzeć do nieco spokojniejszej dzielnicy La Ribera, którą również pokazał mi mój host. Tam właśnie jest muzeum Picassa i dość mroczna Basilica Santa Maria del Mar.
W ostatni wieczór swojego wyjazdu byłam zaproszona przez dziewczynę z couch surfingu na koncert flamenco, ale nie starczyło mi już energii, żeby po dotarciu do mieszkania wyjść z niego ponownie.
Występy niektórych mimów potrafią ściągnąć imponującą publiczność
Następnego dnia – bardziej z powodu zgubionego biletu wieloprzejazdowego – miałam jeszcze jedną przechadzkę w stronę Placa de Espanya skąd dobrze widać wzgórze Montjuic, którego nie udało mi się zwiedzić. Na pewno jednak wrócę do Barcelony. Zwłaszcza, że znalazłam bilet :).
W samolocie – wbrew moim planom intensywnej nauki – przegadałam cały lot z chłopakiem, który definitywnie wracał z Erasmusa w Tuluzie. Ja cieszyłam się, że moja przygoda jeszcze się nie kończy, a przede mną jeszcze tysiące rozmów i znajomości nieprowadzących do nikąd, kończących się tak nagle jak się zaczęły.




Z barcelońskich uwag pratycznych – nie wierzcie, że nie istnieje miejski autobus do centrum z lotniska. Linią numer 46 bez problemu dojedziecie za 2 euro z El Prat na Placa de Espanya;)!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz