wtorek, 15 października 2013

Baskijskie SS

Bordeaux jest najbardziej wilgotnym miastem Francji. To fakt. Uzyskany co prawda z setnej ręki, zasiał jednak ziarno niepokoju (potwierdzany przez fakt, że rzeczywiście pada tu dość często). Na szczeście kiedy przeziera słońce, podgrzewa nam Bordeaux w środku października do 20 stopni i więcej. Mimo tego postanowiłyśmy uciec.
San Sebastian o poranku
W niedzielę rano razem z Agnieszką wybrałyśmy się na poszukiwanie naszego pierwszego stopa. Pierwszy raz Agnieszki na stopie i couchsurfingu. Ile tu już dzieci wychowałam! Tyle, że na moich rodzicach nie robi już wrażenia kiedy mówię, że jechałam stopem, nawet jeśli wiózł nas pan z Afganistanu. Trochę to smutne.
Kierunek – Hiszpania. Tak się składa, że obwodnica Bordeaux w tym kierunku przechodzi akurat przy naszym akademiku. Niezbyt przyjemne, dla tej części mieszkańców, któej okna wychodzą na autostradę, ale dzięki temu musiałyśmy podejść tylko 5 minut. Czego nie przewidziałyśmy przy pomocy satelity z googlemaps to otaczająca akademiki siatka i fakt, że takie podejście staje się niezbyt przyjemne gdy poprzedniego dnia intensywnie padało. Po 5 minutach byłyśmy mokre do kolan.
tak omijaliśmy autostrady
Pierwszy stop – chłopak jadący do Arcachon. Wysadził nas na ostatniej zatoczce przed zjazdem w tym kierunku. Kolejne dwa samochody, które się zatrzymały również jechały w tamtym kierunku uznałyśmy więc, że następnym razem lepiej, taniej i szybciej będzie nam jechać do Arcachon stopem. Kiedy w desperacji postanowiłyśmy się już rodzielić i łapać w dwóch różnych miejscach zatrzymał się kolejny chłopak, który tak ogólnie jechał do Landes.
"Landes? A jest to jakoś po drodze? Tak? To jedziemy!"
Dzięki temu poznałyśmy Landes, kolejny region we Francji, bo okazało się, że to jednak nie miasto. Żeby zaoszczędzić na drogich francuskich autostradach jechaliśmy wężykiem małymi dróżkami. I wysadzono nas gdzieś. Gdzieś gdzie nic nie wjeżdżało na autostradę. Powoli traciłyśmy nadzieję. Kolejny stop z nieco starszym panem i stop ze studentką literatury z Bayonne, która będąc na Erasmusie w Pradze mieszkała w 8 osób z Polką w pokoju. I kupili sobie samochód, żeby objeździć całą Europę południowo-wschodnią. Trop marron!
Port w San Sebastian
Po wewnątrzmiejskim stopie z bardzo dziwnym człowiekiem, posiłku w McDo, jak dla mnie ewidentnie spalonej dziewczynie, która pomogła nam zrobić absolutnie według niej niezbędny napis „Spain” z pomarańczowej taśmy i reklamówki z Lidla trafiłyśmy do uroczej pani w średnim wieku, która pokazała nam Hendaye i wysadziła już po stronie hiszpańskiej. Gdzie bezskutecznie czekałyśmy godzinę, żeby dowiedzieć się, że pociąg do San Sebastian naprawdę kosztuje 2, a nie 12 euro. Sprawdza się więc teoria, że w Hiszpanii stopa łapie się cokolwiek ciężko. 
Euskotren’em udałyśmy się do samego centrum San Sebastian (w skrócie i na samochodach "SS", widać nikomu nie kojarzy się to tutaj jak w Polsce). Nie potrafiłyśmy uwierzyć w to, co widziałyśmy po drodze. Brzydkie, zapuszczone francuskie bloki zniknęły zostawiając miejsce kuszącym apartamentowcom na widok których pespektywa mieszkania w bloku nabiera innego znaczenia. Gdzie ten kryzys? Później dowiedziałyśmy się, że kraj Basków to nie wariaci walczący o odłączenie „bo tak”. Poza odrębnością kulturową, jak Katalonia, mają jeszcze inne powody – są najbogatszym regionem Hiszpanii. Hiszpańska konstytucja z 1978 roku (ciekawe czemu stworzona w takiej formie dopiero wtedy?) zapewnia swoim regionom sporą autonomię. Oficjalnym językiem urzędowym obok kastylijskiego (bo taka jest właściwa nazwa „hiszpańskiego”) jest baskijski, dominujący w całym San Sebastian.
Hotel "Maria Cristina" i teatr "Victoria Eugenia" goszczące co roku we wrześniu Międzynarodowy Festiwal Filmowy
Kraj Basków składa się (po hiszpańskiej stronie, bo jest on również po stronie francuskiej dochodząc do Anglet i Bayonne) z 3 prowincji: Gipuzkoa, Alava i Biscay. Z nich wszystkich Gipuzkoa, gdzie dotarłyśmy jest najbardziej baskijska i ma największy odsetek osób mówiących w języku narodowym. Co ciekawe wskutek otrzymanej dopiero w 1978 roku autonomii i praw do używania języka ilość osób mówiących po baskijsku rośnie, a największy odsetek „Baskofonów” można znaleźć w grupie 16 – 24 lat. 

Kraj Basków - Euskal Herria
Ta autonomia językowa jest tak daleko posunięta, że kiedy jedziemy na Erasmusa do Hiszpanii, mamy możliwość uczenia się przez miesiąc za darmo języka na koszt Unii – w ramach programu dotyczącego „nietypowych” języków jak polski, turecki czy słoweński (nie wchodzi w to francuski, angielski, niemiecki i... hiszpański). Bo Erasmusi uczą się odpowiednio baskijskiego, katalońskiego czy walencjańskiego. A hiszpańscy studenci na każdym uniwersytecie w obrębie regionów autonomicznych mogą wybrać język w którym chcą studiować – narodowy lub kastylisjki. Wyobrażam sobie jak by to było gdybyśmy Erasmusów uczyli śląskiego i można było studiować po kaszubsku...
Flaga Kraju Basków
W niektórych knajpach San Sebastian można dostać menu tylko po baskijsku... i angielsku. Do jednej z takich knajp (obwieszonych pro-baskijskimi hasłami) udałyśmy się też z naszą hostką Haizeą. Baskijskie imiona są przepiękne. Jak azjatyckie albo celtyckie. Bo „haizea” znaczy wiatr, a „oihan”, którego spotkałyśmy kolejnego dnia to las. Haizea jest prawniczką walczącą również o prawa Basków i kiedy spotkałyśmy ją wieczorem dopiero co wróciła z Pamplony, gdzie z innymi ludźmi tworzyła „ludzki mur” nie pozwalając policji dobrać się do chłopaka, którego miano aresztować za aktywność probaskijską. Dzięki spotkaniu z nią mogłyśmy się naprawdę sporo dowiedzieć o Kraju Basków... i skosztować przepysznych kanapek :).
W ramach autonomii Kraj Basków posiada też swój parlament i uzgadniany z rządem hiszpańskim odrębny budżet. Stolicą Kraju Basków wbrew pozorom nie jest ani Bilbao, ani San Sebastian, jest nią Victoria (hiszpańska nazwa) –Gasteiz (baskijska).
Playa de la Concha
 No, ale kończąc z zasypywaniem tymi ciekawostkami o Kraju Basków trzeba powiedzieć też o tym co można tam zobaczyć. A San Sebastian jest naprawdę piękne. Samo miasto nie jest duże i stanowi miłe przeciwieństwo Bordeaux. Wąskie, urocze uliczki i przytulna atmosfera miasta to coś czego zdecydowanie brakuje mi na Erasmusie. Jeden dzień w zasadzie wystarczy żeby zajrzeć na Playa de la Concha, przejść się przez zabytkową część i wejść na pobliskie wzgórze z pozostałościami fortecy. 
Zatoka San Sebastian o zachodzie słońca
My przyjechałyśmy w okolicach 18, ale dzięki temu, że w tej części Europy słońce zachodzi nieco później miałyśmy jeszcze 2 godziny na zwiedzanie. Dokończyłyśmy je następnego dnia, kiedy wyruszyłyśmy z powrotem Euskotrenem do Hendaye, tym razem już nawet nie myśląc o stopie. W Hendaye ku naszemu zaskoczeniu Francja nie była już tak cenowo łaskawa. Zapłaciłyśmy więc w przeliczeniu złotówkę za każdą minutę naszej 20 minutowej jazdy i dotarłyśmy do Biarritz. 
Grand Plage w Biarritz, w sierpniu...
 A w zasadzie na jego obrzeża z których tuptałyśmy jeszcze 30 albo 40 minut. Po drodze domy spokojnej starości i bezwględna cisza, która powoli pokazywała nam atmosferę miasteczka. Nad samym morzem i w centrum można było zobaczyć sporo Anglików (niewidocznych w ogóle po drugiej stronie granicy w ładniejszym SS) przemykających między sklepami z ciuchami i pamiątkami, trochę starszych ludzi i trochę surferów. Biarritz nie było jednak takim ośrodkiem surfingowym jaki sobie wyobrażałam. Taka atmosfera była już bardziej w Huanchaco. Za dużo tam eleganckich hoteli i drogich restauracji. 

...i w październiku
Warto jednak przejść się nad oceanem zahaczając o malownicze Rocher de la Vierge. Z Biarritz łatwo można dostać się jednym z 3 autobusów do Bayonne, która jest lokalnym ośrodkiem administracyjnym. Dojechałyśmy koło 19. Rozumiem, był poniedziałek, ale jedynie Sosnowiec wydał mi się dotąd bardziej pustym miastem niż Bayonne. Nie działo się kompletnie nic. Automatycznie zaczęłyśmy współczuć wszystkim, których spotkałyśmy i którym przyszło studiować w tak pustym mieście. Przeszłyśmy się nieco, a kiedy zaczęło się ściemniać skontaktowałyśmy się z hostem i cierpliwie, bawiąc się robieniem zdjęć i udawaniem, że jesteśmy bezdomne czekałyśmy na spotkanie. 
Rocher de la Vierge
A spotkanie było naprawdę ciekawym przeżyciem, które tak naprawdę jest uzasadnieniem dlaczego warto couchsurfować. Spałyśmy u 3 chłopaków w tym 2 Basków, 2 studentów muzyki i 1 inżyniera, wszystkich wyznających tryb życia absolutnie przeciwstawny do naszego. Samo – przepiękne – mieszkanie na piętrze sporego domu sprawiało wrażenie jakby działy się tam grube imprezy, a zapach zioła nigdy nie wietrzał. Wchodziło się praktycznie prosto na spory salon z projektorem zamiast telewizora. 

Bayonne posiada świetnie zachowany system murów obronnych
System stereo był ubrany w kapelusze. Lekki burdel. Spojrzenie w prawo – jadalnia z wielkim stołem, 5 gitar (jeden z naszych hostów był basistą, drugi takim, no, normalnym gitarzystą... aha, bo studiowali na wydziale muzyki współczesnej/ rockowej) i bar. Autentyczny bar a za nim lodówka pełna piwa, masa butelek, kij bejsbolowy i podkładki pod piwo w kształcie baskijskego krzyża. Cztery pokoje, trzy dla chłopców i jeden specjalnie i wyłącznie dla couchsurferów, którzy mieszkali w nim już w ciągu od 2 tygodni zmieniając tylko twarze. Przed nami mieszkała w nim kanadyjska artystka tatuażu, która po godzinach rozmów z Etienne o tym co kocha, o tym co lubi zrobiła mu całkiem ładny i całkiem spory tatuaż przedstawiający nagą dziewczynę przeglądającą się w lustrze. Cała scena okraszona był sporą ilością liści. 
Tak, że możemy zobaczyć nawet jak działał most zwodzony!
Kanadyjka mieszkała u nich przez kilka dni po czym pojechała w stronę Hiszpanii (każdy z chłopców z osobna zapytał nas gdzie zmierzamy następnego dnia „na plażę, tak?” „bo wszyscy stąd jadą na plażę!”). Tatuażystka jedziła po całej Europie na takim rocznym tripie robiąc ludziom po drodze tautaże. Chłopcy zaprosili koleżankę i dla takiej sporej gromadki przygotowali przepyszny obiad po którym zasiedliśmy do deseru w postaci skręta i słuchania muzyki. Kiedy przyszła pora na film, a ze skręta coś jeszcze zostało usłyszałyśmy, że „ten film najlepiej oglądać będąc porządnie spalonym”. 
Baskijsko... jednak nie tak jak w Hiszpanii. We francuskiej części Kraju Basków dzieci mogą uczyć się baskijskiego tylko w prywatnych, odpłatnych szkołach. Coraz mniej jest więcej osób mówiących po baskijsku, podobnie jak po gaskońsku, które są dwoma lokalnymi językami. "Baskijskie" pozostają więc dekoracje i żartobliwe pocztówki.
 My nie byłyśmy, a film nosił wdzięczną nazwę „Smiley face” i opowiadał o jednym dniu z życia namiętnej palaczki trawki, która przez przypadek zjadła jeszcze wszystkie trawkowe ciasteczka swojego współlokatora. Następnego dnia zniknęłyśmy zostawiając za sobą wdzięczny liścik z podziękowaniem. Dlaczego uważam że warto, chociaż kolejny dzień mógłby być lekko niezręczny? Bo poza CouchSurfingiem, raczej nie spędziłabym nawet godziny, nawet nie poznałabym podobnych ludzi. A to w pewnym sensie poszerza horyzonty. Choć oczywiście najlepiej trafiać na podobnych ludzi, z którymi najchętniej zostałoby się dłużej. Jak jeden z tych chłopaków, który zaczął od bycia permanentnym couchsurferem przez 6 miesięcy u Etienne.
Tak udawałyśmy bezdomne. 
W drodze powrotnej łapałyśmy stopa. Nie byłam w zbyt dobrym stanie, bo trochę się pochorowałam, ale co robić kiedy droga czeka? Parę razy myląc się i błądząc, pokonałyśmy całe miasto i doszłyśmy do wjazdu na autostradę w kierunku Bordeaux. Ostatniecznie stanęłyśmy jednak przy drodze „national” w kierunku Bordeaux... i Pau. Pan, który się zatrzymał jechał do Pau. „Agnieszka, nie chcemy przedłużyć pobytu? I tak chciałyśmy zobaczyć Pau...” Pan zapraszał nas na przekąskę i mówił, że możemy nawet u niego przenocować. I następnego dnia (był przedstawicielem handlowym jednej z winnic) zabierze nas do Loudres, gdzie i tak jedzie. Dobrze byłoby nie mieć planów, a w zamian za to dużo czasu... 
Rzeka Nive nocą
Ostatecznie doszłyśmy do wniosku, że zamiast wysiadać gdzieś po drodze i licząc że kolejny miły człowiek będzie kierował się na Dax, pojedziemy do Pau i tam skorzystamy z autostrady na Bordeaux. A po drodze posilimy się u pana. Pan miał na imię Alexandre, jedną żonę, jednego syna i 5 kur, które w momencie naszego przybycia zniosły 1 jajko. Był też Afgańczykiem współpracującym z francuską służbą celną, gdy w okolicy znalazł się ktoś z Pakistanu, Afganistanu, Iranu czy Indii. Opowiedział nam o Królestwie Afganistanu sprzed przewrotu dokonanego w latach '70 przez komunistów i o tym jak poznał swoją żonę w liceum, a potem spotkali się po latach i wzięli ślub. Jego rodzice z uwagi na popieranie króla musieli uciec z Afganistanu w ciągu jednego dnia, a dzieci, powoli kończąc szkołę dołączyły do nich we Francji. Kupił nam pizze i picie, dał swój numer na wypadek ponownej wizyty w okolicy i podrzucił na autostradę w kierunku Bordeaux. Nie mogłyśmy się nadziwić, że ludzie mogą być tacy mili. Na podstawie usłyszanych historii - i nieco mniej z doświadczeń - myślę, że częstotliwość takich zachowań zwiększa się kiedy postępujemy na wschód. I południe? Bo w Libanie czy Maroku jest ponoć podobnie :). Prawdziwa gościnność. Alexandre ma nadzieję, że kiedy jego 13 - letni syn zacznie podróżować, również jej doświadczy.
Naszym kolejnym stopem – bezpośrednio do Bordeaux – była nauczycielka klas 1 – 3, która wracała od siotry mieszkającej u stóp Pirenejów. Dawniej często zabierała autostopowiczów... do czasu kiedy pewna 70-latka łapiąca stopa nie pokazała jej rewolweru, z którym jeździ „dla bezpieczeństwa”. My wyglądałyśmy jednak tak niewinnie, że postanowiła nas zabrać. Gadała przez całą drogę. Dobre to dla naszego francuskiego, pomijając fakt, że ciężko było wbić choć słówko, a ja byłam tragicznie zmęczona, wciąż nie czułam się całkiem zdrowa. Kilometry znikały tak powoli. Jeszcze 160... Stwierdziłam, że nie dam dłużej rady i odpowiedzialność za podtrzymywanie rozmowy może przejąć Agnieszka... zasnęłam. Kiedy się obudziłam było już tylko 40, pani zaproponowała, żebyśmy zagrały coś polskiego, skoro radio było zepsute. Wymyśliłam jak korzystać z mojej komórki pomimo zablokowanej od Biarritz karty, gdyż – genialnie – zapomniałam PIN i przypomniałam go sobie dopiero, kiedy 3 razy wpisałam coś innego, a telefon pytał już o kod PUK. Ostatnie minuty minęły nam
Tak wracałyśmy... chociaż miałyśmy przedostać się tylko z Bayonne do Bordeaux
przy Brathankach, a my czułyśmy jakby w Bordeaux nie było nas z 2 tygodnie, a nie 2 dni. Zdecydowanie lepsze to niż wypad na imprezę dla Erasmusów po której cały dzień znika na dochodzeniu do siebie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz