czwartek, 29 sierpnia 2013

Kiedy z okna widać morze...


bardzo popularne w Chile fotokoniki

Kiedy znalazłam się w Arice trafiłam do nieco odmiennego świata. Wciąż byłam na Couch Surfingu w Ameryce Południowej, ale miałam własny pokój, gorącą wodę, dostęp do pralki automatycznej, a kiedy brałam prysznic Toño z kumplem poszli po przepyszne hot dogi z avocado. Na dworze było z kolei tak ciepło, że znów mogłam siedzieć przy otwartym oknie. Myślałam, że to wszystko za sprawą Chile i tak już zostanie. Niedoczekanie (piszę to spod kołdry w superzimnym mieszkaniu w Santiago).

Ogólnie rzecz biorąc pobyt w Arice nie obfitował w zaskakujące wydarzenia. Miałam jednak szczęście trafić na hosta, któremu bardzo zależy na wypromowaniu Ariki jako miejsca godnego uwagi, które jest nie tylko „złamaniem” trasy z San Pedro de Atacama do Machu Picchu. Pierwszego dnia przy cudownym słońcu wybrałam się do centrum miasta, które w zasadzie można obejrzeć w dwie godziny. Można też wspiąć się na pobliskie wzgórze Morro i podziwiać panoramę oceanu i doliny. Na wzgórzu zaś czeka miła niespodzianka. Bo o ile w życiu nie dopatrzyłabym się jakiego koloru jest głowa kondora kiedy byłam w kanionie Colca, o tyle w całej Arice, zarówno na wzgórzu jak i na wybrzeżu, roi się od tych ptaków. Są prawie wszędzie (mamy więc już kolejny powód żeby nie wybierać się do Colca). 
ze wzgórza Morro
Ponieważ poranne pranie zajęło mi sporo czasu zeszłam z Morro w sam raz na umówiony lunch z Toñiem. Poszliśmy do bardzo ładnej restauracji z widokiem na kutry rybackie i przepływające co pewien czas lwy morskie. Wszystko było oczywiście rybne. Smażona ryba, zupa z owoców morza. Jak na mój kontynentalny żołądek było tego trochę za wiele. Jak na standardy chilijskie i polskie była to dość tania knajpa – w okolicach 30 zł za menu, czyli zupę z drugim daniem. Nie mogłam jednak pozbyć się wrażenia, że wydałam majątek po tym jak 2 dni wcześniej przechodząc koło knajpy z daniami o identycznej wartości Pedro stwierdził, że to straszne zdzierstwo nie zasługujące na swoją cenę i był tam tylko raz kiedy za obiad płacił rząd. Poza tym na obiady w Peru i Boliwii wydawałam przeciętnie 5 – 10 zł.  
Błękitnooki gołąb, wreszcie go dorwałam!
Po lunchu pooglądałam jeszcze lwy morskie i przeszłam się spacerkiem wzdłuż oceanu z powrotem do domu. Problem polegał tylko na tym, że wiedziałam, że dom powinien znajdować się gdzieś w odległości 5 minut spacerem od plaży, nie wiedziałam tylko gdzie. Miałam adres i tylko adres, bo telefon wciąż nie działał. Na plaży co pewien czas można było znaleźć kapliczki poświęcone zmarłym, wszyscy mieli w okolicach 20, 20 – kilku lat. Zastanawiałam się czy to wszystko surferzy czy jeszcze inne historie. Wieczorem po raz kolejny gadaliśmy z Toñiem chyba do 2 w nocy i zdecydowanie bardziej się do niego przekonałam niż podczas obiadu, kiedy wygłaszał teorie na temat couch surfingowych „ignorantów”. Sama dzisiaj wykonałam manewr pod tytułem „jestem zbyt zmęczona żeby imprezować” - zwłaszcza, że jutro zaczynam więcej niż 24 – godzinną podróż – i nie uważam się w związku z tym za parazyta. To normalne, że na couch surfingu jedni przypadną Ci do gustu mniej, inni bardziej i że czasami kiedy podróżujesz miesiącami wypadałoby wreszcie odpocząć... A czemu nie robić tego na couch surfingu?
Zachwycają mnie tutejsi sąsiedzi i portierzy. Wszystko wiedzą! Kiedy błądziłam po okolicach w których mieszkał Pedro w Potosi przypadkowa sąsiadka od razu, nawet bez podawania imienia, wiedziała kogo może szukać w tej okolicy gringa. Kiedy natomiast portier zapytał się mnie w Arice dokąd zmierzam, a ja zaskoczona odpowiedziałam, że tu mieszkam, od razu znał numer mieszkania.
Następnego dnia miałam ambitny plan wybrać się na rowerze do miejsca, które miało być sanktuarium obserwacji ptaków i do doliny Azapa. Potrzebowałam tylko roweru, ale zapewniał go jak zwykle Toño. Dzień wcześniej stwierdził jednak, że sam opis i kluczyk mi wystarczą i nie musi mi go pokazywać. Przez 5 czy 10 minut obchodziłam więc stojaki i szukałam czegoś co pasowałoby do opisu (przypominało mi to sytuację z wchodzeniem do mieszkania hosta w Waszyngtonie) aż w końcu się poddałam i zdecydowałam pójść na piechotę, a do Azapy podjechać autobusem. 
Italiano - hot dog z avocado!
Tuż za progiem domu czekała mnie niespodzianka. Obok mieszkania Toña właśnie rozkładał się targ, na którym przeważały ciuchy z second- handu. Oczywiście nie mogłam się powstrzymać, ale co zrobić kiedy całkiem niezłe rzeczy kosztują mniej niż bilet na autobus! Musiałam później z całymi tymi zakupami chodzić przez resztę dnia.
Ponieważ po raz drugi szłam większą część trasy wzdłuż plaży która prowadziła do sanktuarium (a przez resztę było dokładnie to samo) potwornie się nudziłam. Morze, tudzież ocean, jest bardzo relaksujące co stwierdziłam poprzedniego dnia, ale też monotonne. Myślałam jednak „jeszcze tylko troszeczkę, głupio byłoby tak teraz wracać”. Nieśmiało próbowałam też łapać stopa. I nic. Największą atrakcją był  samochód, który pędząc ze 100 km/h prawie przejechał mi po stopach, a za nim jeszcze długo unosił się zapach męskich perfum. Z samochodu. Naprawdę. Ot, prawdziwy macho (tak na marginesie, bo chciałam gdzieś o tym napisać, po hiszpańsku „macho” znaczy „samiec”, wydaje mi się jednak, że w języku polskim te dwa słowa mają nieco różny wydźwięk :p). 
Król Lew
Kiedy dotarłam do sanktuarium byłam porządnie rozczarowana. Owszem, była to rzeka wpadająca do morza i brodziło w niej sporo mew, kormoranów, trochę czapli, a nad bliżej nieokreślonymi, dość starymi zwłokami pastwiły się kondory. Jednak wszystkie te gatunki widziałam już wcześniej na plaży, więc nie musiałam w tym celu wędrować 5 kilometrów w jedną stronę. Najgorsza wydawała się perspektywa powrotu, ale ruszyłam. Ocaliła mnie pewna starsza pani jadąca jeep’em w stronę miasta, która zdecydowała się wziąć mnie na stopa. Mówiła że nie jedzie do centrum, ale widząc, że nie do końca ogarniam miasto podwiozła mnie bezpośrednio na postój zbiorczych taksówek jeżdżących do Azapy.
Playa Chinchorro
Ledwo kupiłam sobie prowiant nie jedząc nic od rana (bo pomijając królewskie przyjęcie Toño należał do tych hostów i mężczyzn, którzy nie posiadają nic w lodówce) i już jechaliśmy w stronę muzeum archeologicznego. Arika szczyci się znaleziskami zwanymi mumiami z Chinchorro, które znaleziono w wielu miejscach miasta. Były elementem kultury żyjącej na tych terenach jeszcze przed Inkami, a ich wyjątkowość polegała na skomplikowanej kolejności owijania zwłok w tkaniny i błoto oraz nakładaniu na twarz maski z błota. Ponieważ Azapa została mi polecona zarówno przez Toña jak i panią z informacji turystycznej stwierdziłam, że zobaczę całą dolinę. Na piechotę. Do Cerro Sombrero z którego jechały już autobusy (bo przecież nie będę po raz kolejny wozić się taksówką) było 12 kilometrów. Pikuś. Ale nie jeśli w okolicy nie dzieje się zupełnie nic, a z domu zapomniało się słuchawek, nie można więc nawet słuchać muzyki. 

Największą atrakcją były drzewa morwowe i rzekome geo/petroglify. One były zresztą przyczyną mojego powrotu na piechotę i stwierdzam, że dosłownie i w przenośni nie są warte zachodu. A było go sporo, bo czasami trzeba było dla nich schodzić z głównej drogi. To znaczy jeśli kiedyś będziecie jechać samochodem z Ariki do Iquique możecie zboczyć żeby je zobaczyć. Mało prawdopodobne, prawda ;)? W innym wypadku lepiej wybierzcie się na tą jednodniową wycieczkę do Lauca. Była jednak pewna bardzo pozytywna strona w całym tym wypadzie. Kiedy tak zrezygnowana szłam próbując łapać stopa i okazało się, że Chilijczycy to niesamowicie sympatyczni i skorzy do zatrzymywania się i pomocy ludzie. Zostałam więc podwieziona 4 razy, a raz nie machałam nawet ręką, a pewien człowiek z synkiem zatrzymał się, żeby zapytać czy mnie trochę nie podwieźć.

Mumia dziecka Chinchorro
 I tak trafiłam na autobus, gdzie z kolei pan pozwolił mi zapłacić za bilet nie tyle ile kosztował, a tyle ile miałam i zaprosił mnie na przednie siedzenie, żeby sobie trochę pogadać. Taki los samotnego obcokrajowca, który jednak mi pasuje (doceniam to zwłaszcza po spędzeniu 2 samotnych dni w Santiago).  Kiedy dotarłam do centrum miałam jeszcze sporo czasu na kręcenie się, nieuchronne zakupy i obiad zanim spotkałam się z jeszczebardziej spóźnionym Toñem, który obiecał zabrać mnie do jaskiń Azota. Pogoda niestety nie była najlepsza przez cały dzień, a kiedy dotarliśmy do jaskiń nad brzegiem oceanu chłód zaczynał być przeszywający. Musieliśmy podejść kawałek ścieżką, a mój host ubrany był w garnitur i prawie lakierki ;). 

Zachód słońca przy jaskini Azota 
To miejsce akurat było naprawdę piękne, a gdyby pogoda była sprzyjająca byłoby naprawdę idealne na pikniki, które zresztą Toño dość często urządza ze znajomymi. Kiedy wracaliśmy bardzo chciał mnie zaprosić na jakieś picie lub jedzenie, bo poprzedniego dnia płaciłam ja. Poszliśmy więc na Mojito. I znów piliśmy oboje. A potem do centrum na drugiego i trzeciego drinka (bo było happy hour) i jedzenie. Zaczynało mi się już kręcić w głowie po pierwszym, w mieszkaniu czekał na mnie absolutnie niespakowany bagaż, a samolot miałam za 3 godziny w momencie kiedy dotarliśmy do domu. Kiedy sę pakowałam okazało się, że taksówka jest dwa razy droższa niż to co obiecywał mi Toño, postanowił mnie więc odwieźć. Ale przed wyjazdem musi pokazać mi jeszcze salsę. Tak na pożegnanie. O dziwo nie spóźniłam się, stresowałam się tylko, że służby lotniska coś wyczują, a ponoć aresztują tu za sam fakt przebywania w stanie wskazującym w miejscu publicznym. Ale już widać kary za prowadzenie po pijaku nie są tak dramatyczne. Doleciałam w okolicach 4 rano, a ponieważ mój host z Santiago twierdził, że nie chce żebym się  błąkałam po mieście o tej porze, o 5 rano spotkaliśmy się na przystanku Los Heroes i pojechaliśmy do domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz