sobota, 20 lipca 2013

Chachapoyas utartą ścieżką



Tym razem piszę już z Trujillo i zacznę nieco refleksyjnie, musicie mi to wybaczyć.
mury otaczające Kuelap

Udało nam się wrócić, kiedy Philipowi się polepszyło. Wbiliśmy się więc akurat w przerwę, bo w autobusie z kolei ja zaczęłam czuć, że coś się zbliża. Cały dzisiejszy dzień przespałam mając nadzieję, że kiedy odpocznę, przejdzie samo. Przechodzi tak sobie. W tym czasie Philip kupił bilety do Mancory, gdzie jest ciepło, są plaże, idealne warunki do surfingu i tłumy Gringos. Spotkał też część naszej ekipy ze szpitala, z którą pojechał na sandboarding. Taki snowboard na piasku. Przez cały pobyt miałam nadzieję, że uda mi się na to wybrać, ale niestety, nie potrafiłam zrobić nawet 3 kroków.
Kuelap ma 3 wejścia - to służyło lamom i służbie
 Piszę to jednak dlatego, że kiedy leży się tak samemu w pokoju i umiera, daleko od domu i bez jakichś szczególnych rozrywek, myśli się tylko o jednym – żeby wrócić. Albo żeby chociaż Ci wszyscy, z którymi jest się naprawdę zżytym byli przy Tobie, pogłaskali Cię po głowie i powiedzieli, że wszystko będzie dobrze. Potem z kolei się o całym zdarzeniu zapomina i chce dalej korzystać z życia, odkrywać kolejne miejsca i poznawać nowych ludzi. Coś jednak się zmienia i jakaś myśl pozostaje. 
Reksio przestraszył lamy :(
 Gdybym więc prawie 2 razy znalazła się na granicy z powodu malarii myślę, że coś by się we mnie zmieniło i przestałabym być wiecznym podróżnikiem. Chyba, że nie miałabym do czego wracać. Tego bym już nie zniosła, bo przy dużej ilości śmiechu i dobroci, nawet z najlepszymi ludźmi po drodze nie stworzysz szczególnej więzi, nie będą naprawdę się o Ciebie martwić, ani starali do końca zrozumieć. Wciąż będziesz obcy, bo więzi potrzebują czasu. A w podróży jesteśmy tak naprawdę wiecznie samotni. Przynajmniej ja tak to widzę i na chwilę obecną, kiedy wciąż jestem chora, nie chcę już jechać dalej. A będę musiała.
Kiedy spałam w autobusie z Chachapoyas do Chiclayo przyśniło mi się, że przecież wracam do domu i zapomniałam powiedzieć mamie, żeby odebrała mnie z dworca autobusowego kiedy dojadę. Bo jakoś przez ostatnie 3 tygodnie Trujillo stało się dla mnie namiastką domu i cieszyłam się, że wracam. Ale tęskniłam za tym właściwym.
Wróćmy jednak do Chachapoyas. Nasze pierwsze dwa dni (i w planach jedyne ;)) polegały na zorganizowanych wycieczkach z lokalnych biur. Było więc pięknie, wygodnie, bezproblemowo i znacznie mniej emocjonująco. Będzie w związku z tym nieco mniej tekstu, a więcej zdjęć.
Pierwszego dnia wybraliśmy się do Kuelap, czyli twierdzy ludu Chachapoyas. Chachapoyas oznacza „ludzi chmur”, nazwę tą nadali podbijanemu ludowi Inkowie. Pogoda musiała być te 500 lat temu nieco inna, bo przez całe nasze 4 dni świeciło piękne słońce, a deszcz padał raz, w nocy. Kiedy niedługo po Inkach w okolice Chachapoyas zawitali Hiszpanie, nasi bohaterowie postanowili współpracować z Europejczykami i w pewnym sensie przyczynili się do zagłady swojego pierwszego najeźdźcy. 
 Kuelap, do którego z poziomu głównej drogi najpierw jechaliśmy 2 godziny, a później szliśmy kolejne 30 minut było sporej wielkości osiedlem z dwoma poziomami, jednym dla zwykłych śmiertelników i dwoma wyższymi dla wojowników i zarządców. Cechą charakterystyczną, dzięki której 3 dni później bawiąc się samotnie w Indianę Jones’a rozpoznałam kolejne miasto Chachapoyas, było budowanie wszystkich domów w kształcie okręgu. I umieszczanie, w tych ważniejszych, znaków symbolizujących czczone przez nich zwierzęta - węża, pumę i kondora. W Kuelap znajduje się jednak 5 fundamentów o kształcie prostokąta. To właśnie pozostałości po inkaskich najeźdźcach. Część całego kompleksu porasta las deszczowy pokazując warunki w jakich – mniej więcej – znaleziono ruiny. Między ruinami zaś hasały lamy. Nasze pierwsze lamy w Peru. 
tu z kolei wejście dla "ważnych"
 Razem z nami była całkiem spora grupa turystów i – co bardzo mnie rozczuliło – jeden z tych peruwiańskich zarządził grupowe zdjęcie naszej kilkugodzinnej zbiorowości ludzkiej. Z Gringos były natomiast dwie ciekawe panie – jedna Amerykanka urodzona w Peru, która wróciła tu po jakimś czasie i mieszka w Huaraz, druga – Belgijka, która jakiś czas temu po zerwaniu z chłopakiem i wylaniu z pracy przyjechała do Ameryki Południowej na 15 miesięcy. Od tego czasu jakoś tak kursuje między Europą, a Ameryką Południową, bo okazało się, że nie do końca potrafi wrócić do rzeczywistości.
paszcza Cuy'a frito
Po zwiedzaniu Kuelap zabrano nas na wcześniej zamówiony obiad. Ponieważ do wyboru był pstrąg na 10 sposobów i cuy na 2, wybrałam cuy’a, wychodząc z założenia, że kiedyś skosztować go trzeba. Mój cuy był jednak kiepsko utuczony, w związku z czym bida składała się z samej skóry i kości. Pozostaje to jednak faktem – skosztowałam świnki morskiej. Następnego dnia okazało się, że najprawdopodobniej wszystkie wycieczki z lokalnych biur mają w rozkładzie napędzanie lokalnej gospodarki przez dawanie turystom wystarczającej ilości czasu żeby zgłodnieli i zjedli coś przy konkretnym zabytku.
 Wieczorami zaczęliśmy odkrywać Chachapoyas nocą stwierdzając, że to bardzo spokojne miasteczko, w którym ciężko chyba, żeby coś się komuś stało. Po 2 dniach samotnego spacerowania po peruwiańskich wioskach i mijaniu panów z maczetami i kilofami stwierdzam, że to rzeczywiście miasta są zwykle wylęgarnią przestępczości. Oczywiście zdarzają się odstępstwa od reguły, ale na razie ich nie doświadczyłam ;).
dolina do której spływa Gocta
 Kolejnego dnia wybraliśmy się do wodospadu Gocta. Zdążyliśmy już z Philipem zdać sobie sprawę, że pomimo braku ponadprzeciętnej kondycji zostawiamy większość Peruwiańczyków w tyle, byliśmy więc jednymi z pierwszych, którzy dotarli do wodospadu. Jest naprawdę imponujący i nie mogliśmy się powstrzymać od podejścia aż pod samo jezioro, w którym się kończy. Oczywiście poskutkowało to tym, że byliśmy cali mokrzy. Do wodospadu idzie się góra, dół na początku przez łąki, a potem prawie deszczowy las około 2 – 3 godzin w jedną stronę. 
W naszej ekipie była tym razem dwójka Amerykanów, 27 – letni chłopak, który próbuje dowiedzieć się co chciałby robić w życiu i przesympatyczna nauczycielka, która po hobbystycznym studiowaniu peruwiańskich kultur 2 lata temu postanowiła wreszcie zobaczyć wszystko na własne oczy. Rok temu była w Polsce, co zawsze pozytywnie nastawia mnie do obcokrajowców. Philip z kolei stwierdził, że na pewno była lesbijką, bo miała krótkie włosy i deklarowała, że nie zamierza osiągać stabilizacji życiowej. 
I tak miał zakończyć sie nasz pobyt w Chachapoyas, gdyż mieliśmy już nawet pięknie zakupione bilety na 9:00 rano dnia następnego w okolice prawdziwych lasów deszczowych, czyli Tarapoto. Plany zaczęły się jednak zmieniać w nocy.
niestety Gocta w porze suchej to tylko 30% jego maksymalnej objętości, ale dzięki temu można podejść bliżej :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz